Posłaniec: Ostateczne rozwiązanie

Cztery demony przy stole siedziały
O losy świata kartami zagrały
To król, tam dama, dziesiątki parami
Diabły beztrosko targały szponami


Czarne bmw 7 nadjechało od Goldschmiedgasse. Kierowca cierpliwie wykorzystywał szanse, kiedy w tłumie turystów pojawiała się wystarczająco wolna przestrzeń. Piesi odsuwali się niechętnie. Wielu nie kryło oburzenia i w kierunku przyciemnionych szyb posypały się wyzwiska. Pojazd zatrzymał się przy południowej wieży katedry. Tylne drzwi otworzyły się i na chodnik wysunął się około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Idealnie skrojony czarny garnitur dopełniały granatowa wypustka i w takimż kolorze fular. Z kieszeni kamizelki zwisał złoty łańcuszek zegarka. Wyglądał jak arystokrata, który przeniósł się w czasie z początków dwudziestego stulecia. Brakowało melonika okrywającego siwiznę. Za to prawą dłoń wspierał o posrebrzaną laskę zakończoną wykutym w jakimś szlachetnym kamieniu lwem. Na placu Stefana w Wiedniu nie znalazł się przypadkowo. Od razu wyłowił wzrokiem dwoje ludzi. Śniady, wyglądający na około czterdziestoletniego, mężczyzna opowiadał coś dużo młodszej od niego rudowłosej dziewczynie. Ta wpatrywała się w niego, jak w święty obrazek nie chcąc przeoczyć najmniejszego gestu. Stali na tle katedry, która na płycie placu kładła się długim cieniem.
Dziewczynie zależało na wspólnej fotografii. Wyciągnęła z kieszeni telefon. Niestety własnoręczne wykonanie ujęcia z przedniej kamery aparatu miało tę wadę, iż niewystarczająco dobrze eksponowała się bryła katedry. Na szczęście wśród turystów, w takich okolicznościach, na ogół nie brakuje chętnych do udzielenia pomocy. Jeden z nich swą pomoc zaoferował tak szybko, jakby obserwował sytuację i czytał w myślach dziewczyny. Kompletnie łysy, postawny mężczyzna z uśmiechem wyciągnął dłoń. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i po angielsku próbowała wytłumaczyć nieznajomemu, jakiego ujęcia oczekuje. Jej towarzysz w tym czasie zauważył coś, co go bardzo zaniepokoiło. Koszula, w którą był odziany usłużny turysta, ułożyła się tak niefortunnie, że zamiast maskować podkreślała obrys kabury pistoletu przypiętej do paska spodni. Bystry umysł błyskawicznie ocenił sytuację. Za plecami ściana. Po bokach ustawiały się dwa oznakowane policyjne radiowozy. Do bmw dołączył również czarny volkswagen caravelle. Plac opustoszał. Turyści jakby zapadli się pod ziemię.
Mężczyzna w garniturze podszedł już wystarczająco blisko i końcówką posrebrzanej laski dotknął telefonu dziewczyny. Palce drugiej dłoni uginały się rytmicznie nakazując: "oddaj to". Posłusznie oddała urządzenie.
-Dzień dobry państwu. Nazywam się Klaus Lubowitz i jestem inspektorem Europolu. – Mężczyzna przełożył laskę do lewej dłoni i zgrabnym ruchem z marynarki wyjął portfel. Rozłożył go. Błysnęła polimerowa karta legitymacji służbowej. Dziewczyna zakryła dłońmi usta i pytająco spojrzała na swojego towarzysza. Ten z kamienną twarzą wyczekiwał dalszego rozwoju sytuacji. Patrzył prosto w oczy agenta ignorując końcówkę laski wymierzoną w swoją pierś.
– Pan Husajn Al-Abah, jak sadzę? – Szeroki uśmiech rozlał się na twarz Lubowitza. Jednak wyraz szarych oczu nie wskazywał, że uśmiech można uznać za przyjazny. Śniademu mężczyźnie też nie można było zarzucić braku zimnej krwi.
– Nazywam się Michael Tapas. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. To jakaś pomyłka. – Objął dziewczynę i przyciągnął ją do siebie. Policjanci nie dostrzegli w tym geście nic, co można by odebrać za okazywanie czułości, czy wsparcia. Niedoszły fotograf odsłonił kaburę pistoletu i odbezpieczył zamek. Lubowitz stanowczo dał krok do przodu unosząc laskę nieco wyżej, jakby przygotowywał się do zadania ciosu.
– Wierzę, że rozejrzał się pan dokładnie i prawidłowo ocenił swoją sytuację. Będzie lepiej, jeśli porozmawiamy spokojnie. Proponuję tam. – Laska zatoczyła półkole i wskazała na volkswagena, z którego otwartych drzwi wysunęły się dwie lufy pistoletów.
Napięta cisza trwała jeszcze kilka sekund.
– Oczywiście. Nie mamy niczego do ukrycia. Wyjaśnimy to nieporozumienie. – Śniadolicy pchnął oszołomioną dziewczynę w kierunku furgonetki. Lufy pistoletów cofnęły się.
– Proszę usiąść z tyłu. - Lubowitz wszedł za nimi. – Nie chcemy przez przypadek skrzywdzić przechodniów, gdyby okoliczności się skomplikowały.
Zatrzymany nie miał problemów ze zrozumieniem informacji. Tylną ścianę pojazdu osłaniały kamizelki kuloodporne.
Pojazd ruszył. Lubowitz sięgnął po brązową aktówkę. Przeglądał znajdujące się w niej dokumenty.
– Sporo pan podróżuje.
– To zabronione?
– Skądże. – Agent zamilkł na chwilę, po czym wyciągał po kolei kartki i układał je na kanapie, jak pasjansa.
– Syria, Irak, Tunezja, znowu Syria... Jest i Afganistan...
– Byłem też w Peru, RPA, Chinach, Kanadzie i w większości krajów europejskich.
Lubowitz nie lubił, kiedy mu przerywano. Wymownie położył palec wskazujący na ustach.
– Ale do Syrii jakoś ciągnie pana szczególnie. O, kolejna wizyta. – Kartki zaczęły układać się w małe stosiki.
– Moja matka pochodzi z Syrii, ojciec z Cypru. Poznali się już w Stanach. Tam też się urodziłem. Stać mnie na podróże. A do krajów moich rodziców jeździłem na pogrzeby krewnych.
Agent dalej rozkładał papiery.
– To wiele wyjaśnia. Liczne macie rodziny. Panie Al-Abah... – Nie dokończył. Znów mu przerwano.
– Ostatni raz powtarzam. Nazywam się Michael... – Tym razem to Lubowitz przerwał. Posrebrzana laska zatoczyła półokrąg i z impetem uderzyła w twarz śniadego mężczyzny. Z nosa natychmiast polała się krew. Dziewczyna krzyknęła. Zemdlona osunęła się na kanapie. Agent wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu.
– Teraz naprawdę bądźmy szczerzy, panie Al-Abah. Osobiście radzę panu nie korzystać za bardzo ze swoich praw. Jeśli przyjdzie panu do głowy podkreślać posiadanie amerykańskiego paszportu, będziemy zmuszeni oddać pana CIA. Prostszej drogi do Guantanamo nie ma. Myślę, że słyszał pan sporo o tym, co się tam dzieje. Ma pan szczęście, że został pan zatrzymany w Europie. My swoich więźniów traktujemy bardzo humanitarnie.
Śniady mężczyzna mocno uciskał nos. Krople krwi spod palców ściekały na koszulę. Inspektor wyciągnął z kieszeni bawełnianą chustkę. Wytarł nią rączkę laski.
***
Lubowitz ze smutkiem spojrzał na budynek przy Eisenhowerlaan. Przez wiele lat był to jego drugi dom. Teraz bywał tu niezwykle rzadko. Siedziba główna Europolu była już tylko pożywką dla biurokracji. Tu odbywały się przyjęcia interesantów, oficjalne spotkania oficerów łącznikowych. Analizy, statystyki, opracowania, szkolenia teoretyczne. Zero policyjnej roboty. Ale taki był znak czasów. Odkąd poszerzono zadania Europolu o prowadzenie bezpośrednich działań zwalczających przestępczość głównie o charakterze terrorystycznym zrobiło się tu niezwykle ciasno. To po pierwsze. A po drugie potrzebne było spokojniejsze miejsce do przygotowań operacji specjalnych. Wybór padł na górzyste okolice szwajcarskiego Sankt Gallen. Doskonale zamaskowany potężny bunkier, częściowo wykuty w skale pozwalał na niczym niezmąconą pracę.
Laszlo Szeker, dyrektor Europejskiego Urzędu Policji dobrze czuł się w Hadze, głównie z powodu życia towarzyskiego, którego w pilnie strzeżonej zamkniętej strefie w górach trudno było szukać. Dlatego też nie bywał w ośrodku specjalnym Sankt Gallen. Jak coś od kogoś chciał wzywał do siebie. A jeśli potrzebował zaznajomić się, na przykład, z postępami prac przy budowie bunkra... żądał fotografii. Wygodny gabinet, wygodne życie i z dala od kłopotów.
– Witaj Marie. Co dobrego? – Lubowitz nie czekał na odpowiedź sekretarki. Pchnął szklane drzwi i stanął przed dyrektorem. Ten podniósł się z fotela, okrążył biurko i podał prawą dłoń, lewą klepiąc jowialnie ramię agenta:
– Przedstawię cię, Klaus.
Za stołem konferencyjnym siedzieli dwaj mężczyźni. Mały brunet w okrągłych okularkach, którego można by pomylić ze studentem na urzędniczym stażu i przysadzisty szpakowaty jegomość w zbyt ciasnym garniturze niezgrabnie osłaniającym muskularną sylwetkę.
– Pułkownik Hans Witssing z dowództwa Europejskich Sił Zbrojnych oraz Maurice Georges z biura Komisarza ds. Zwalczania Terroryzmu Międzynarodowego. A to inspektor Klaus Lubowitz, szef naszego departamentu ds. zagrożeń terrorystycznych. – Szeker odsunął jedno z pustych krzeseł. – Siadaj, Klaus. Panowie chcieli z tobą porozmawiać.
Młody urzędnik otworzył sporych rozmiarów segregator z dokumentami. Poprawił okulary, które lekko osunęły się i powoli przekładał kartki papieru:
– Ma pan duże osiągnięcia w wykrywaniu osób podejrzewanych o terroryzm.
– Jak, widzę ma pan przed sobą jedynie spis treści tych osiągnięć. – Lubowitz zaczynał mieć wrażenie, że traci czas. – Komisja dba o to, żeby dokumentacji były całe ciężarówki. Ale proszę mi wybaczyć, ludzie pracujący nie mają tyle czasu, co urzędnicy w Brukseli.
Urzędnik zastygł. Po chwili szarpnął oprawkę okularów zdzierając je z uszu i zwrócił się do Szekera.
– Panie dyrektorze, Nie nawykłem do takiego traktowania.
Lubowitz, choć niepytany zareagował natychmiast:
– Pan młody człowieku, zdaje się nie nawykł jeszcze do niczego.
Urzędnik spurpurowiał, dyrektor pobladł a pułkownika ta sytuacja wyraźnie rozbawiła. Drżąc ze śmiechu z hukiem zamknął leżący przed Georgesem segregator:
– Potrzebujemy pańskiej pomocy w dość delikatnej sprawie.
– Jakiej? – Agent skupił swoją uwagę na pułkowniku. Czuł, że zaczęło być konkretniej.
– Nie mogę teraz wyjawić. – Witssing spojrzał na urzędnika. Westchnął, jakby przepraszał uprzedzając pytanie „to po co tu mnie wezwaliście”. – Procedury biura komisarza wymagają, by wstępne rozmowy odbywały się w obecności bezpośredniego przełożonego.
Lubowitz wcisnął się w oparcie krzesła, urzędnik wrócił do studiowania segregatora, Szeker sprawdzał, czy sufit nie wymaga już odświeżenia. Niezręczność przerwał pułkownik:
– Panowie czas coś zjeść. Ja stawiam. Dyrektor wybiera miejsce.

Z uwagi na poufność spotkania wybór padł na stołówkę w budynku Europolu. Była tam mała salka odizolowana od reszty pomieszczeń. Szeker w całej Hadze był pewien tylko tego miejsca. Poza tym, naprawdę można było tam dobrze zjeść. Wybór dań prawie jak w dobrej restauracji. Mieli nawet kartę win. A i ceny bardzo przyzwoite.
Witssing usiadł obok Lubowitza. Pozostali dwaj uczestnicy spotkania po przeciwnej stronie prostokątnego stołu. Jedli w całkowitym milczeniu. Dopiero, kiedy skończyli podano piwo i pułkownik zwrócił się do sąsiada:
– Jest pan Niemcem?
– Mam niemieckie obywatelstwo. – Lubowitz pociągnął solidny łyk piwa. – Moi rodzice byli Polakami. Wyemigrowali w latach siedemdziesiątych za chlebem. Ja urodziłem się już w Niemczech. Jednak w domu rodzice rozmawiali po polsku. Wydaje mi się, że całkiem sporo pamiętam, w każdym razie dobrze rozumiem, co Polacy mówią. Czasem oglądam polską telewizję. Tak, żeby nie zapomnieć tego języka. Zatem nie mogę twierdząco odpowiedzieć, że jestem Niemcem.
– Niemiec z polskimi korzeniami. Myślę, że spodoba się panu miejsce, w które pojedziemy na wycieczkę.
***
Do Gdańska Lubowitz przyleciał rejsowym samolotem. Trochę wcześniej niż wymagało tego punktualne dotarcie do Krasnogrudy, wsi na Suwalszczyźnie, gdzie miała odbyć się tajna narada. Agent chciał skorzystać z okazji i trochę pooglądać miasto. Przed lotniskiem na postoju dla taksówek czekała limuzyna. Inspektor uśmiechnął się i podszedł do samochodu. Zapukał w szybę pasażera. Mężczyzna zajęty telefonem wzdrygnął się i gwałtownie otworzył drzwi. Przed agentem wyrósł dwumetrowy, ogolony na łyso drab.
– Nazywam się Lubowitz. Który z panów zapakuje walizkę do bagażnika?
– Witamy w Polsce. – Drab przejął walizkę i otworzył tylne drzwi – Zapraszam inspektorze.
Podróż do hotelu Radisson Blue przy Długim Targu trwała prawie godzinę. Oficerowie wywiadu wojskowego byli uprzedzeni, by w miarę możliwości zachowywać się dyskretnie, więc używanie policyjnych kogutów nie wchodziło w rachubę. Choć przy tych korkach oprócz hałasu niewiele przyspieszyłyby przemieszczanie się. Po przybyciu na miejsce jeden z oficerów wyciągnął z bagażnika podróżną torbę i zaniósł bezpośrednio do pokoju. Drugi z oficerów podszedł do recepcji. Podpisał jakiś dokument i podał Lubowitzowi kartę - klucz do pokoju.
– To pański klucz. My mamy drugi. Samochód będzie czekał punktualnie o ósmej rano. Proszę się przygotować na około pięciogodzinną podróż. Generał Radziejowski przesyła pozdrowienia z życzeniami dobrego wypoczynku.
Dochodziła szósta po południu. Inspektor wziął prysznic. W hotelowej restauracji wypił kawę. Na zwiedzanie nie zostało więc zbyt wiele czasu. Postanowił odbyć krótki spacer.
Długi Targ należy do tych miejsc, które są oblegane przez turystów bez względu na porę roku i pogodę. Bycie tłem dla niezliczonej ilości fotografii szybko go znużyło. Za Domem Artusa skręcił w Kramarską i następnie w Piwną. Minął majestatyczną Bazylikę Mariacką Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W oddali horyzont zamykał potężny gmach Wielkiej Zbrojowni. Jednak tam również roiło się od turystów.  Rozejrzał się dookoła i niewiele myśląc wspiął się po schodkach na taras otoczony dość wysoką kamienną balustradą. Miał nadzieję, że wystarczająco wysoką, by odizolować się od turystów robiących zdjęcia absolutnie wszystkiemu. Skrzywieniem twarzy wyraził swój niesmak, gdy przekraczał próg lokalu. W zabytkowe kute w kamieniu wrota wmontowano aluminiową szarą futrynę i szklane drzwi. Wyglądało to szkaradnie. Jak się okazało było to wnętrze rzemieślniczego browaru.
– Poproszę jedno piwo. – Rzucił do kelnerki, która zbliżyła się do niego.
– A jakie pan sobie życzy? Mamy duży wybór. Pils, pszeniczne, dunkel, alt... – Zaczęła wymieniać.
– Pilsa poproszę. – Inspektor wygestykulował znak, że zasiądzie na tarasie. 
Kelnerka wróciła po minucie. Podała piwo. Mały pękaty kufelek zawierał mętny złocisty płyn o orzeźwiającym, silnie goryczkowym smaku. Lubowitz z uznaniem pociągnął drugi łyk. Starczy chyba jeszcze na góra trzy. Koniecznie musi wziąć następne.
– Można się przysiąść? – Lubowitz podniósł wzrok, ale zanim staksował nieznajomego omiótł spojrzeniem sąsiednie stoliki. Były puste.
– Proszę uprzejmie.
Mężczyzna odrzucił poły długiego skórzanego płaszcza i usiadł wygodnie na krześle.
"Niebieskooki brunet. Ciekawe czy farbuje włosy", przemknęło przez myśl inspektora.
– Skoro spędzimy razem trochę czasu, – podjął nieznajomy, – pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Adam Skotnicki.
Inspektor pokiwał głową i skierował na niego kamerę telefonu i przyglądał się chwilę ekranowi.
– A to ciekawe?
– Co takiego? – Zapytał Adam.
– Według naszej bazy nie żyje pan od dwa tysiące siedemnastego roku. Powinny tu siedzieć same kosteczki. – Agent poruszał brwiami i uśmiechnął się szyderczo. Za to uśmiech Adama mógł uchodzić za rozbrajająco serdeczny:
– To zadziwiające. Kompletnie się tak nie czuję.
– Dobra. Do brzegu. Czego chcesz?
Marmurowa twarz Adama sposępniała.
– Jutro wydarzy się coś, co odmieni pańskie życie.
Lubowitz odpalił papierosa. Wiele razy był już w takich sytuacjach i potrafił nie dać po sobie poznać, że ktoś lub coś go zaniepokoiło, czy wręcz przestraszyło. Zastanawiał się przez moment, co ów jegomość może wiedzieć o naradzie, o której sam niewiele wiedział. Nie podjął jednak gry. Uznał, że może to być prowokacja jakiś służb wywiadowczych albo chory sprawdzian lojalności organizatorów narady.
– Słuchaj świrze. Nie wiem, co tam wciągałeś nosem ale będzie lepiej jak sobie stąd pójdziesz. Nie podobasz mi się. Liczę do trzech i wzywam policję. Raz...
Adam położył na stoliku złożoną na pół gazetę.
– Dwa...
– Proszę to przeczytać. Najlepiej do jutra. – Adam rozłożył płachtę gazety odsłaniając niezbyt obszerną książkę. Wstał, ukłonił się i odszedł.
Inspektor dopił piwo i przywołał bladą jak bielona ściana kelnerkę, która scenie przypatrywała się stojąc w drzwiach lokalu.
– Jeszcze jedno piwo. I przy okazji, nie macie większych kufli?
Dziewczyna otworzyła usta ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Pomachała dłońmi przy twarzy jak wachlarzem i wreszcie wyksztusiła.
– Niestety nie mamy większych. Już podaję.
– To proszę przynieść od razu dwa. – Rzucił za spiesznie odchodzącą kelnerką.
Lubowitz wpatrywał się w pozostawioną na stoliku przesyłkę. Złapał rąbek gazety i obrócił ją tak, by mógł odczytać tytuł książki:
Mark Roseman. "Wansee-Willa, Jezioro, Spotkanie"
***
Opel Insignia skręcił w lewo. Za murowaną bramą koła podskoczyły na wyłożonej kamieniami alejce. W szpalerze wiekowych lip ukazał się dworek z czerwonym portykiem. Lubowitz poprosił kierowcę, by się zatrzymał. Zainteresowała go wąska ścieżka prowadząca do dworku.
– Przejdę się.
Po lewej stronie ścieżki na metalowych stojakach ustawiono kilkanaście prostokątnych betonowych płyt. Przypominały książki, ale trochę większe. I rzeczywiście, kiedy agent zbliżył się dostrzegł, że płyty mają wyryte napisy. Powierzchnia była spękana, jednak napisy dało się odczytać. Były to wiersze, niektóre pisane cyrylicą, inne w języku, którego Lubowitz nie kojarzył. Aż wreszcie znalazł coś po polsku. Napis wykonany młotkiem i dłutem, jakby na to nie patrzeć, nie jest regularną czcionką komputerowego programu. Trzeba się trochę postarać przy czytaniu. Agent przesuwał palcem po zimnej płycie odszyfrowując poszczególne litery. Kiedy rozpoznał wszystkie wyrazy, odczytał wiersz półgłosem:

w piątek na zakościelnej
jeruzalem wzbiera
powstają złotuste
izajasze świec
pod szyldem
szatan cynamon i ska
sary małki judyty
kładą się do snu
na swoich piersi
dwugarbnych wielbłądach
wiozą gwiazdy na zasiew
koźlątko na postronku
mówi negew negew
i wszyscy wysiadają na środku pustyni
będą pod sochaczewem swoje gwiazdy siać

Na samym dole betonowej książki nieznany artysta wykuł jeszcze imię i nazwisko autora wiersza: Jerzy Ficowski.

Aby dotrzeć do wejścia dworku należało okrążyć spory klomb obsadzony kwiatami, lecz dzięki temu można było lepiej przyjrzeć się budynkowi. Lubowitz doliczył się dziesięciu kolumn portyku, i że ów wykonany jest z drewna. Czerwona farba miejscami pofalowała i odeszła od podłoża. Jednak napis pod dwuspadowym dachem zachowany był doskonale.
"Biada temu, kto wyrusza i nie wraca.
Oskar Miłosz"
Inspektor skrzywił się do swoich myśli: "osobliwe miejsce".
– Witamy w Międzynarodowym Centrum Dialogu w Krasnogrudzie – pułkownik Witssing w przyjaznym geście rozpostarł ramiona. Obok niego stała niska brunetka. Była wyraźnie zakłopotana, jej wzrok lustrował kamienną podłogę portyku. Pułkownik uśmiechając się ciągnął dalej:
- To pani Agnieszka Podsiadło. Prezes Fundacji Pogranicze, gospodarz tego pięknego obiektu. – Otoczył ramieniem wchodzącego agenta i delikatnie skierował go do wnętrza.
Po lewej stronie za ladą recepcji stały dwie młodziutkie dziewczyny, podobnie do swojej szefowej nie potrafiły ukryć zakłopotania. Jedyny kontakt wzrokowy nawiązały kłaniając się nowoprzybyłemu gościowi.
– Przytulne miejsce. – Lubowitz rozglądał się po przestronnym holu. Drewniany strop, bielone ściany, a na nich drewniane tablice z wypalonymi pirografem tekstami wierszy. Pułkownik uśmiechnął się:
– To jeszcze nic. Zapraszam dalej.
Minęli pomieszczenie, które przypominało bibliotekę. Krętymi drewnianymi schodami zeszli niżej. Kolejna biblioteka. Za drzwiami ukazało się coś, co patrzącemu na typowy dziewiętnastowieczny dworek folwarczny nie przyszłoby do głowy zobaczyć.  Ceglane łukowe sklepienie piwnic nadawało pomieszczeniom średniowieczny klimat. Metrowej grubości ściany doskonale izolowały i wewnątrz panował przyjemny chłód.
– Palimy na zewnątrz. – Witssing wskazał na otwarte drzwi, przez które wlewał się słup światła. – Budynek jest na nieregularnym wzniesieniu, więc z tej strony piwnicy jest wyjście na ogród. Napije się pan kawy? Czekamy jeszcze na kilka osób.
Lubowitz podszedł do lady baru i uśmiechnął się do kolejnej zakłopotanej dziewczyny.
– Czy można prosić kawę?
Nie więcej niż dwudziestoletnia dziewczyna odrzuciła blond warkocz za ramię. Agent zauważył jej przerażenie, kiedy spojrzała na ogromny ekspres do kawy.  Ślady folii transportowej świadczyły o tym, że urządzenie ustawiono niedawno. Może nawet przed chwilą.
– Z mlekiem, czy bez? – Głos dziewczyny lekko drżał.
– Wie pani co, – inspektor uśmiechnął się i pochylił nad ladą. – Tak naprawdę, to chętnie napiłbym się wody. Jeśli można, z plasterkiem cytryny.
– Oczywiście, proszę pana. – Zielone oczy wyrażały wdzięczność.
– Będę na zewnątrz.
Lubowitz opuścił piwnicę. Kilka schodów wyżej, na samym szczycie rozstawiono kilka stolików z mało wygodnymi drewnianymi krzesłami. Dalej rozpościerał się ogród. Zarośnięte trawą alejki odgradzały dziko rosnące krzewy. "Kiedyś musiało być tu pięknie", pomyślał przyglądając się zachwaszczonym rabatkom.
Dziewczyna postawiła na stoliku szklankę z wodą i natychmiast odwróciła się, jakby chciała uciec.
– Przepraszam. – Lubowitz zatrzymał ją w pół kroku. Odwróciła się.
– Tak, proszę pana.
– Co to za wiersze?
– Które, proszę pana?
– No, te na ścieżce, na tych betonowych płytach.
Dziewczyna oparła tacę na talii podtrzymując ją obiema rękoma.
– Kiedyś studenci z Białorusi, Litwy i Polski realizowali jakiś projekt naszej fundacji.
– A ten wiersz po polsku z koźlątkiem na postronku? – Agent wskazał jej wolne krzesło, ale dziewczyna pokręciła głową odmawiając.
– To, proszę pana, tytułowy wiersz tomiku „Odczytanie popiołów" Jerzego Ficowskiego. Tu kiedyś mieszkało dużo Żydów. Od prawie stu lat ich nie ma. Ten cykl wierszy był poświęcony właśnie Żydom, a raczej temu, co ich spotkało. Shoah.
Lubowitz szukał w pamięci, ale nie przypominał sobie tego słowa. Dziewczyna tłumaczyła dalej:
– Shoah, czyli zagłada. Holocaust. W czasie drugiej wojny światowej w dwudziestym wieku zginęli prawie wszyscy.
– Tak wiem, znam tą historię.
Dziewczyna opuściła głowę, jednak ciekawość zwyciężyła:
– Pan mówi po polsku, ale jakoś inaczej.
– Urodziłem się w Niemczech, ale moi rodzice byli z Polski.
– Przepraszam. Nie powinnam pytać. Ostrzegano nas, żeby nie rozmawiać z panami. – Dziewczyna odbiegła. Nie usłyszała już wypowiedzianego za plecami: "nic się nie stało".

– Przedstawmy się po kolei. – Generał Matti Karhonen wskazał pierwszego mężczyznę po swej lewej stronie. – Możecie panowie siedzieć. Przypominam, że językiem roboczym jest angielski.
– Generał Antoni Radziejewski, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
– Generał Georg Nagy, zastępca dowódcy Sił Zbrojnych Węgier.
– Claude Desmonsierre, dyrektor Departamentu Sił Specjalnych Żandarmerii, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Francja.
– Henri Legrand, dyrektor Departamentu do spraw Operacji Specjalnych Ministerstwa Obrony, Belgia.
– Generał Nikos Papolous, Generalny Inspektor Obrony, Grecja.
– Pułkownik Luigi Tapiolani, zastępca dowódcy Dywizji Sił Specjalnych Korpusu Karabinierów, Włochy.
– Inspektor Klaus Lubowitz, dyrektor Departamentu do spraw Zagrożeń Terrorystycznych Europolu. Teren operacyjny, cała Europa.
– To oczywiste, panowie – Karhonen wtrącił się, – Przedstawiciele organów Unii Europejskiej swoimi kompetencjami obejmują wszystkie kraje członkowskie. Proszę dalej.
– Wilhelm Zeppelin, dyrektor Biura Komisarza do spraw Zwalczania Terroryzmu Międzynarodowego.
– Maurice Georges, radca tegoż komisarza.
– Milos Novak, doradca w Biurze Dowództwa Europejskich Sił Zbrojnych.
– Pułkownik Hans Witssing, dyrektor Departamentu Operacji Specjalnych, Dowództwo Europejskich Sił Zbrojnych.
– To jeszcze ja. Generał Matti Karhonen, dowódca generalny Europejskich Sił Zbrojnych. – Skinął głową w ukłonie. – Brakuje jeszcze jednej osoby. Puste krzesło powinien zająć generał Dieter Liedermann, szef sztabu Federalnych Sił Zbrojnych Niemiec.
Odwrócił głowę w stronę Witssinga i dodał ironizując:
– Wiemy coś o powodach nieobecności generała? Dla was Niemców, spóźnianie się jest dość nietypowe.
– Niemcom zdarza się spóźniać. – Pułkownik nie odwzajemnił pogardliwego spojrzenia i spokojnie dodał. – Jednak zawsze należy spodziewać się ważnego powodu. Myślę, że ta nieobecność jest związana z zamieszkami, które wybuchły nocą w obozie pod Monachium. Według moich źródeł sytuacja jest trudna.
Zebrani spojrzeli po sobie wyraźnie zaskoczeni. Nie mieli aktualnych informacji na temat wydarzeń w Niemczech. Na czas podróży poproszono ich o wydanie poleceń zawieszenia kontaktów ze swoimi biurami. Telefony komórkowe i inne urządzenia elektroniczne natychmiast po przyjeździe do Krasnogrudy zdeponowano w sejfie w budynku administracyjnym. Linia telefoniczna do dworku została odłączona. Jedyne komunikaty przedostawały się za pośrednictwem massmediów, o ile ktoś w podróży słuchał radia.
– Rzeczywiście powód może być istotny. – Karhonen poprawił się na krześle. – Poczekamy i dowiemy się o szczegółach z pierwszej ręki. Na marginesie, dziękuję, że nadzwyczajną tajność tej narady potraktowali panowie z należytą powagą.
Następnie uniósł do pionu leżącą na stole niewielką aktówkę.
– To są niezbędne materiały do tej rozmowy. Oczywiście tylko do wglądu. Po naradzie zostaną zniszczone. Teraz proszę, pana Novaka, autora tego opracowania o krótkie zreferowanie tematu spotkania.
Wywołany doradca odchrząknął założył okulary i zatopił wzrok w dokumentach, choć doskonale znał ich treść.
– Teren krajów członkowskich Unii Europejskiej zamieszkuje obecnie blisko pięćset milionów ludzi. Z czego już ponad sto milionów to nie są rdzenni mieszkańcy tych krajów. Nasze wyliczenia, poparte badaniami naukowców szacują, że dotychczasowa progresja napływu obcego elementu… – przerwał, gdy dyrektor Zeppelin uderzył otwartą dłonią w stół wykrzykując:
– Co to za język?
Generał Karhonen uniósł dłoń, co było wezwaniem do zachowania ciszy. Znacznie uniósł głos:
– Każdy z panów się wypowie. W swoim czasie. Zostaliście zaproszeni, gdyż chcemy zasięgnąć opinii was wszystkich.
– Chcemy? Użył pan liczby mnogiej, generale. – U Zeppelina stan wzburzenia wzrastał.
– Panie dyrektorze, – Karhonen obniżył głos i bardzo spokojnie, niemal cedząc słowa wyjaśniał, – widzi pan tu wysokich przedstawicieli służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo ich krajów. Nie sądzi pan chyba, że są tu bez porozumienia i zgody ich rządów?
Zeppelin poderwał się z miejsca i ruszył ku drzwiom:
– To oburzające. Miejscem dla podejmowania decyzji i prowadzenia polityki jest Parlament i Rada Europejska.
– Może pan nie zauważył dyrektorze, – szef Europejskich Sił Zbrojnych podniósł głos tak, by odchodzący urzędnik z Brukseli dobrze go słyszał, – rządy podjęły już decyzję.
Zeppelin zatrzymał się. Chwilę stał tyłem chcąc uspokoić nieznośny łomot w klatce piersiowej.
– To nie jest zwyczajowo przyjęty tryb procedowania.
– Rzeczywiście nie jest. – Karhonen zapraszającym skinieniem wskazał Zeppelinowi krzesło. – Jak wspomniałem jest to delikatny problem. Traktatowe organy Unii Europejskiej nie są w stanie podjąć politycznej odpowiedzialności za planowane działania. Stąd to porozumienie.
– Jeden telefon i wylatuje pan ze stanowiska – syknął dyrektor.
Generał skrzywił usta w teatralnym uśmiechu:
– Każdy z obecnych tu dowódców wykona po jednym telefonie i Unia Europejska przestaje istnieć. Gdzie pan będzie wówczas chodził na przyjęcia?
– To oburzające! – grzmiał dalej Zeppelin.
– Pan się uspokoi – westchnął Karhonen. – Myśli pan, że Bruksela o niczym nie wie? My nie jesteśmy tu po to, by decydować, …czy, ale w jaki sposób problem rozwiązać. A pan dyrektorze został poproszony na naradę, by pomóc. Politycy nie chcą sobie brudzić rąk. Od tego mają nas.
Zapadła cisza. Zeppelin zatopił twarz w dłoniach. Czuł się bezradny i poniżony.  Georges nachylił się nad nim.
– Przykro mi, że komisarz nie miał odwagi panu powiedzieć. – Choć szeptał, słyszeli to wszyscy.
– Panie Novak proszę kontynuować. – Generał skrzywił usta w wymuszonym uśmiechu. Novak poprawił krawat.
– Mówiąc w skrócie. Według wyliczeń w roku 2040 liczba rdzennej ludności zmniejszy się o pięć milionów. Obcy element powiększy swoją populację również o pięć. Za to w roku 2050 Europejczyków będzie już mniej o kolejne siedem i pół miliona. Natomiast obcych może przybyć nawet o dziesięć milionów. To szacunki oparte na badaniach demograficznych i analizie polityki migracyjnej Unii.
– Ale bzdura! – Zeppelin z trzaskiem zamknął swoją aktówkę. Karhonen zlekceważył jego wybuch.
– Panowie jesteśmy w punkcie krytycznym. Za kilka lat nie będziemy w stanie powstrzymać procesu, którego konsekwencją będzie przewaga obcych.
Zebrani zagłębili się w dokumentach. Tylko Georges przyglądał się kolejno twarzom. Kiedy jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem szefa Europejskich Sił Zbrojnych odezwał się.
– Może ktoś wreszcie nazwie sprawę po imieniu.
Karhonen klasnął w dłonie. Czekał na ten sygnał.
– Panie Novak, chyba nie był pan wystarczająco precyzyjny.
Wywołany odchrząknął przełykając głośno ślinę, jakby przestraszył się tego, co ma powiedzieć.
– Musimy to zatrzymać.
Zappelin wybuchł opętańczym śmiechem
– Pewnie. Przeprowadzimy selekcję "swój - obcy". Obcych odizolujemy drutem kolczastym albo wyślemy na Madagaskar.
Twarz Karhonena poszarzała. Kąciki ust przesunęły się w dół.
– Nie tylko...
– To szaleństwo! – Zeppelin przestał kontrolować wyciekającą z ust ślinę – O czym tu rozmawiamy? To jakiś absurd.
– Szaleństwem jest to, co się dzieje w Europie. – Novak wyczuł, że to jest dobry moment, by wzbić emocje na jeszcze wyższy poziom. Taki, który jak burza niszczy i równocześnie oczyszcza. – Pozwolono by obcy toczyli Europę jak nowotwór. Miłosierdzie obróciło się przeciwko nam.
– Nie radzimy sobie z przestępczością. Tutaj mogę to przyznać. – Dodał mało pewnym głosem Claude Desmonsierre.
Generał Nagy podrapał się za uchem. W pewnym sensie był zawstydzony, ale też i zobowiązany sytuacją, by mówić prawdę.
– Rekrutując do służb mundurowych Węgier sprawdzamy pochodzenie etniczne kandydatów do piątego pokolenia.
– Wprowadzenie obowiązkowej służby wojskowej nie na wiele się zdało – pułkownikowi Luigi Tapiolaniemu udzieliła się szczerość. – Patrole, choć potroiliśmy ich ilość, i tak nie wyłapują wszystkich dobijających do brzegu łodzi.
– Włoski żołnierz nigdy nie należał do walecznych. – Wtrącił się Desmonsierre.
Tapiolani z dużą siłą uderzył dłonią w blat stołu, przewracając na szczęście pustą już filiżankę.
– To skandal!
– Przyganiał kocioł garnkowi. – Generał Radziejowski roześmiał się. I Włoch i Francuz solidarnie spurpurowieli na twarzach.
– Panowie! – Karhonen podniósł się z krzesła. Pochylił się opierając dłonie o blat stołu. Wyraźnie górował nad zebranymi. – Nie zachowujcie się jak politycy. Więcej godności, proszę.
Radziejowski uniósł dłoń i nie czekając na pozwolenie zabrał głos.
– Ale niestety to dość istotne uwagi. Nie bez powodu już dziesięć lat temu przywróciliśmy pełna kontrolę na wszystkich naszych granicach. Tylko my potrafiliśmy powstrzymać napływ obcego elementu.
– To nie takie proste, generale. – Lubowitz wpatrywał się w łyżeczkę kręcąc nią w dłoni. – Po pierwsze te kontrole, nazwijmy to delikatnie, są dość umowne. Przyleciałem do Gdańska z Brukseli rejsowym samolotem i nikt mnie nie sprawdzał.
– Ale bzdury pan wygaduje, – oburzył się Radziejowski, – na lotniskach są kontrole. Musiał pan zakupić bilet, wypełnić kartę pokładową, wszystkie dane są w systemie. Najdrobniejsza nieścisłość i zostałby pan zatrzymany.
– Jednak nikt fizycznie nie sprawdził, czy ja to ja. – Łyżeczka z pluskiem wylądowała w filiżance. – Ot tak, wysiadłem z samolotu, odebrałem bagaż i wyszedłem na postój taksówek. Tam czekali pańscy ludzie, zgadza się. Ale skąd wiedzieliście, że to ja wsiadłem do samolotu i ja z niego wysiadłem. Ze zdjęcia? Widział pan moje zdjęcie w bazie? Podobny jestem? Dane biometryczne? Niczego nie dotykałem. Nie zeskanowaliście mojej siatkówki oka. Moje szkła kontaktowe na to nie pozwalają. Macie szczęście, że nie planowałem zamachu, bo z pewnością skutecznie bym go przeprowadził.
Zapadła cisza. Karhonen skinął głową. Inspektor odczytał to jako zgodę na kontynuowanie wypowiedzi.
– To po pierwsze. Po drugie te wszystkie dane, które gromadzimy spełniają swoją rolę tylko połowicznie. Wiemy, kim jest dany człowiek, ale nie wiemy, co myśli. Imigranci lądujący na włoskich i greckich plażach są problemem ale nie największym. Największym są ci, którzy są obywatelami krajów Unii. Są dziećmi, albo wnukami, prawnukami imigrantów. Od lat wiadomo, że właśnie oni najłatwiej się radykalizują i stanowią istotne zagrożenie. Dotąd, dopóki nie popełnią przestępstwa mogą robić co chcą i gdzie chcą. Proszę wybaczyć generale, w Polsce również.
– Więc się mylicie! – Zeppelin uniósł głowę szukając spojrzenia Karhonena. Generał przeczuwał, że brukselski urzędas nie odpuści. Wbił w niego wzrok nie kryjąc pogardy.
– W czym urzędnicy są znów mądrzejsi?
– Inspektor trafnie zauważył w tym krótkim wywodzie...
– Poproszę o pointę – Karhonen nie krył irytacji.
Zeppelin ze wszystkich sił próbował stłumić gniew. Wiedział już, że unosząc się nic nie wskóra. "Tylko spokój uratuje ten świat" - powtarzał w myślach ten banał, chyba nawet w niego wierząc.
– Musimy wzmocnić działania edukacyjne, by wspomóc integrację społeczeństw Europy. Trzeba głębiej korzystać z bogactwa wielokulturowości.
– Ale pierdoli. – Generał Nagy powiedział to do siebie, jednak chyba zbyt głośno. Po sali rozszedł się gromki śmiech. Nietrudno sobie wyobrazić, co w tym momencie przedstawiała mina unijnego urzędnika. Kiedy zapadła niezręczna cisza z ratunkiem przyszedł Karhonen.
– Czas na przerwę. – Podniósł się z krzesła i podszedł baru. Pociągnął za wiszący przy ścianie sznurek. – Zaraz podany zostanie obiad. Tymczasem proponuję cygara i kawę. 
Przy stole rozluźniło się. Prawie wszyscy podeszli do baru, gdzie jak spod ziemi wyrosła jasnowłosa dziewczyna z wymuszonym uśmiechem i przerażeniem w oczach. Novak obiegł stół konferencyjny i zebrał aktówki z dokumentami. Dosłownie w pięć sekund później pojawiła się kolejna dziewczyna, która uprzątnęła puste filiżanki, a jeszcze inna bardzo sprawnie rozkładała zastawę obiadową.
– Jak wspomniałem, palimy na zewnątrz. – Karhonen otworzył drewnianą skrzyneczkę leżącą na stoliku przy drzwiach wyjściowych do ogrodu. Wyciągnął cygaro, powąchał. Odciął końcówkę i uśmiechnął się. – Zapraszam.
Lubowitz poprosił o piwo. Z szklanką w ręku minął obojętnie pudełko z cygarami i wdrapał się po schodach do ogrodu. Podszedł do czegoś, co kiedyś było postumentem dla jakiejś ogrodowej rzeźby.  "Geniusz to wymyślił" – zażartował w myślach. Betonowy słup kończył się akurat na wysokości łokci inspektora.  Więc, skoro rzeźba zniknęła może służyć jako stolik barowy. Lubowitz wyciągnął z kieszeni paczkę z papierosami. Przypalił i zaciągnął się głęboko. Dopiero po tym upił spory łyk piwa.
– Co pan o tym myśli inspektorze? – Z zadumy wyrwał go Zeppelin. Agent skrzywił się, gdyż właśnie teraz potrzebował samotności, a podniosły ton dyrektora drażnił go. Zresztą jak zawsze, kiedy miał do czynienia z urzędnikami. Ten ton kojarzył mu się z przemądrzałymi, nie znoszącymi sprzeciwu, wszystko wiedzącymi i pouczającymi urzędasami, którzy, jak domokrążcy będą próbowali zagadać adwersarza dotąd, dopóki nie powie "tak".
– O co pan pyta?
– O to spotkanie. W moim przekonaniu jako jedyny próbował pan wskazać na właściwy charakter problemu, który próbuje się nam tu imputować.
Lubowitz pociągnął jeszcze większy łyk piwa.
– Jestem prostym policjantem. Zatrzymuję przestępców. Tak się składa, że podejrzewanych o działania terrorystyczne albo takich, którzy aktów terroru już dokonali. Z doświadczenia wiem, że sprawy nie da się przedstawić czarno-biało. To są różne odcienie szarości. Ale z czasem nabrałem przekonania, co do źródła.
– Zatem?
– Jestem lojalnym funkcjonariuszem. Ale powiem panu tylko tyle. Mamy różne spojrzenie na granice.
– Nie rozumiem.
Inspektor dopił piwo i zgasił papierosa pod butem.
– Moje spojrzenie wykracza znacznie dalej niż koniec kadencji parlamentu. – Odwrócił się i odszedł. Kiedy mijał Karhonena ten ujął go pod ramię i umiejętnie zmienił kierunek marszu.
– Też mi się to nie podoba inspektorze.
Lubowitz milczał, więc Karhonen ciągnął dalej.
– Ma pan inny pomysł?
– Nie. – Inspektor wyrwał się z uścisku i przyspieszając kroku poszedł wzdłuż budynku w kierunku głównego wejścia. Usiadł na schodach portyku i zapalił kolejnego papierosa. Wpatrywał się w alejkę betonowych książek.
– Proszę pana, obiad podano. – Blondwłosa dziewczyna stanęła przed nim.
– Dziękuję. Jednak nie jestem głodny. Za to przydałoby mi się piwo.
– To nie jest najlepszy pomysł inspektorze.– Za plecami rozległ się głos Witssinga. – Chodźmy do stołu. Nie uciekniemy od tego.
Pułkownik położył dłoń na ramieniu Lubowitza. Ten spojrzał w górę i podniósł się patrząc głęboko w oczy. Były wyraźnie przygnębione.
– Racja, pułkowniku. Że też cholera dożyliśmy tego.
Obrócił się jeszcze w stronę alejki z betonowymi książkami. Mężczyzna w długim płaszczu stał dokładnie przy tej samej "książce", która go zainteresowała. Wodził palcem po kolejnych wersach wiersza.
– Pułkowniku.
– Słucham inspektorze.
– Widzi pan?
Witssing zbliżył się i spojrzał w kierunku wskazanym przez Lubowitza.
– Tak. Też mnie to zainteresowało. Muszę przyjrzeć się tym kamiennym blokom.
"Czyli mam omamy wzrokowe", inspektor wzruszył ramionami i głośno dodał:
– To wiersze wyryte w betonie. Taki projekt studentów.
– Aha. Nie interesuje się poezją. Idziemy?
Zniknęli za drzwiami.

– No panowie, zdążyliście w ostatnim momencie. – Karhonen wytarł chustką usta. Kelnerka w białych rękawiczkach pochyliła chochlę i do talerza leżącego przed Lubowitzem wlał się żółtawy płyn.
– Nazywają to rosołem. Tłuste jak diabli, ale wyborne. – Karhonen wczuł się w rolę gospodarza. Dzięki uprzejmości generała Radziejowskiego uraczymy państwa polskimi daniami. Może nie będzie to wyjątkowo wykwintna kuchnia, ale bardzo smaczna. Za chwilę podany zostanie wieprzowy schab, bitki wołowe, kaczka i coś tam jeszcze. Polecam spróbować ich zasmażanej kapusty z grochem. Nie wiedziałem też, że zepsute ogórki mogą być tak dobre.
Po sali rozszedł się gromki śmiech.

– Proponuję lampkę wina. – Karhonen ocenił, że wszyscy już skończyli jeść. Podniósł się od stołu. – Wyjdziemy na zewnątrz. Obsługa musi tu trochę posprzątać.
Lubowitz nie przepadał za winem. W sumie to miał ochotę się napić, jednak doszedł do wniosku, że chyba rzeczywiście powinien się powstrzymać. Zdecydował się na spacer. Bez pośpiechu skierował kroki nad jezioro.
Mężczyzna w czarnym płaszczu czekał.
– Nie przeczytał pan książki...
– Nie miałem czasu. Zrobię to na urlopie.
– Czyli nieprędko. Ale nic nie szkodzi. Mam dla pana jeszcze jedną niespodziankę.
Inspektor wbił spojrzenie w taflę jeziora. Jednak jego myśli były gdzie indziej.  Nie zauważył, kiedy niebo poszarzało, a wody jeziora zrobiły się sine. Z odrętwienia wyrwał go chłód. Nieznajomy okrył go swoim płaszczem. Ze zdziwieniem spostrzegł, że stoi na świeżym śniegu. Przecież był dopiero wrzesień. Zakrył dłońmi twarz. Zaczynał nabierać przekonania, że traci zmysły.  Powoli ulegał panice.
– To nic. Chodźmy. – Nieznajomy złapał go za ramię. Lubowitz był sparaliżowany. Zwykle w takiej sytuacji ten, kto ośmielił się go dotknąć, w tej samej sekundzie zostałby powalony na ziemię. Teraz inspektor był całkowicie posłuszny. Uległ i obrócił się. Kilkanaście metrów przed nim wyrósł dwupiętrowy budynek.
– Willa wiejska w stylu włoskim. Piękna. – Wyjaśniał nieznajomy. – Chcę, żeby pan coś zobaczył.
Pokonali kilka stopni schodów i obeszli budynek. Drogę przeciął im młody człowiek w mundurze. Inspektor instynktownie odskoczył na bok.
– Nie widzą nas. – Towarzysz zachichotał. – Możemy podejść całkiem blisko.
Przystanęli, kiedy dostrzegli odkrytego mercedesa otaczającego gazon przed frontem willi.
– Oto nadjechał gospodarz.
– Kto?  – Lubowitz przyglądał się mężczyźnie siedzącemu z tyłu pojazdu. Widział już tą scenę na jakimś filmie. Kiedy pojazd zatrzymał się pod portykiem mężczyzna wysiadł. Teraz wyraźnie widoczne były na kołnierzu czarnego skórzanego płaszcza patki z trzema liśćmi dębu i kwadratem.
– SS-Obergruppenfuhrer Reinhard Heydrich, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. – nieznajomy uchwycił pytanie w spojrzeniu inspektora. – Ten drugi, który go wita, to Adolf Eichmann, podwładny Heydricha.  Jest dwudziesty stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.
Podeszli do okna. Zgromadzeni przy podłużnym stole poderwali się z krzeseł. Heydrich wszedł do pomieszczenia.
– Za dwie godziny będzie po wszystkim. Już pan kojarzy, co się tu wydarzyło, inspektorze?
Lubowitz  poczuł, że zaschło mu w gardle. Nie odpowiedział, choć doskonale znał tą historię. Nieznajomy kontynuował:
– Piętnastu wysokich urzędników NSDAP podpisało tutaj wyrok śmierci na sześć milionów ludzi. Co ciekawe nie rozmawiali tutaj o tym, czy zabić sześć milionów ludzi, tylko, jak to zrobić szybko.
***
Novak zatopił się w dokumentach. Nie odrywając od nich wzroku rozpoczął popołudniową sesję narady.
– Nasze działania musimy podzielić na dwa cele operacyjne. Pierwszy to neutralizacja obcego elementu w granicach Unii. Drugi to ograniczenie dostępu do naszego terytorium.
– Mamy zatapiać łodzie, którymi płyną do nas ? - Głos Tapiolaniego wyraźnie drżał.
Nagy zareagował z półuśmieszkiem:
– Szkoda wam pocisków? Dostarczymy.
Zgromadzeni spojrzeli po sobie zdezorientowani. W tej sytuacji trudno było ocenić czy był to ponury żart, czy Węgier i Włoch mówili całkiem poważnie. Karhonen wykorzystał sytuację:
– Przechodzimy do szczegółów. Proszę nie przerywać panu Novakowi, unikniemy domysłów.
Novak milczał jeszcze przez chwilę. Napełnił szklankę wodą i wypił niespiesznie. Otarł chusteczką usta i omiótł wzrokiem wpatrzonych w niego mężczyzn.
– Cel pierwszy zostanie wstępnie osiągnięty po skoncentrowaniu obcego elementu w specjalnie przygotowanych obozach przejściowych. W materiałach, które macie przed sobą znajdują się propozycje lokalizacji tych obozów. Staraliśmy się dzielić po równo obciążenia z tym związane.
Zeppelin uniósł dłoń. Karhonen choć niechętnie, skinął głową przyzwalająco.
– Mam pytanie techniczne. – Zepellin odchrząknął chcąc się upewnić, że uda mu się wypowiedzieć myśli jednym tchem. – Kto będzie odpowiedzialny za dostawy żywności, wody, leków, opiekę sanitarną?
Usta Novaka układały się już w odpowiedź, ale Karhonen był szybszy:
– Już ze wstępnych analiz wynika, że nie unikniemy epidemii związanych, choćby z chorobami zakaźnymi.
– I??? – Zeppelin pochylił się nad stołem i wyglądał tak, jakby zaraz miał rzucić się do skoku.
– I nic. – Karhonen wzruszył ramionami. – Dlatego wybraliśmy takie lokalizacje obozów, które uniemożliwią dalsze rozprzestrzenianie się epidemii.
– Czyli ci ludzie umrą. – Zeppelin chciał zapytać, jednak zabrzmiało to jak stwierdzenie. Mięśnie rozluźniły się i zapadł się głęboko w krzesło.
– To wielce prawdopodobne. – Karhonen nie spuścił wzroku, tak jakby chciał dobić spojrzeniem bladego jak ściana Zeppelina. Kątem oka dostrzegł jednak, że pozostali uczestnicy spotkania również pobledli.  Złagodził ton, siląc się nawet na dobrotliwy uśmiech. – Na tej naradzie tego nie rozstrzygniemy. Choć jest to kwestia niezwykle istotna i będzie wnikliwie analizowana. Prawda, panie Novak? Proszę kontynuować.
– Oczywiście, panie generale. – Novak odłożył pośpiesznie szklankę z wodę, którą dopiero, co napełnił i miał zamiar wypić.
Do końca popołudniowej sesji narady, nikt już nie przerywał referowania. Zebrani unikali spojrzeń. Jedynie z mniejszym lub większym zaangażowaniem przerzucali poszczególne kartki w aktówkach.
Kiedy Novak skończył, Karhonen podniósł się z krzesła, rzucił krótkie: "dziękuję za uwagę" i zniknął za drzwiami.
***
Pod portyk podjeżdżały limuzyny. Uczestnicy narady po kolei wsiadali do samochodów i odjeżdżali. Lubowitz czekając na swoją kolei przypatrywał się alejce z betonowymi książkami. A właściwie ciemnowłosemu mężczyźnie w długim płaszczu., który dotykał każdej płyty wodząc palcem po każdym wykutym wersie. Nie zwracał uwagi na ruch przy portyku.
Inspektor spojrzał na zegarek. Zaniepokoił się, gdy dostrzegł,  że od mniej więcej dwóch minut nikt nie pojawił się w drzwiach i nie podjechał żaden pojazd. Wrócił do wewnątrz. Przy recepcji nie było dziewcząt. Mężczyzna w czarnym płaszczu przyglądał się tekstom na ścianie. Uśmiechał się.
– Dlaczego ja? – Agent nie ściszał głosu. Nie potrafił tego uzasadnić, ale miał pewność, że w całym budynku nikogo więcej nie ma.
Nieznajomy odwrócił się, a uśmiech na jego twarzy zgasł.
– Ktoś musi zaprowadzić porządek, kiedy to wszystko się skończy.
***
Adam nauczył się wyczuwać moment jego nadejścia.
– A gdyby tak...
– Nie. – Przerwał mu Achmetyst.
– Przecież zginie mnóstwo ludzi. Może nawet miliony...
– Wiem.
– To nie ma sensu. – Adam mocniej otulił się płaszczem. To dziwne, ale poczuł chłód.
– Wszystko ma sens.
– A kiedy go zrozumiem?
 Achmetyst westchnął. W jego dłoni pojawiła się żółta karteczka.
– Nigdy.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Proza życia

Wieża snajperów